Pragnę podzielić się moimi pierwszymi doświadczeniami, dotyczącymi przyjęcia i pełnienia posługi pomocnika w udzielaniu Komunii Świętej. Tę zaszczytną posługę zacząłem pełnić w Wielki Czwartek. W tym dniu trzymaliśmy kielichy z Krwią Pańską pomagając księżom w udzielaniu Komunii Świętej pod dwoma postaciami. Na drugi dzień udzielałem drżącymi dłońmi Komunii, w tym swoim bliskim. Czułem olbrzymie wzruszenie, ale i spokój, że przez moje ręce przechodzi Pan do serc wiernych. To jest wielka łaska, która jest przyczyną mojej radości. Choć jestem tylko narzędziem niedoskonałym - mogę jednak pomóc kapłanom, a zwłaszcza Panu przychodzącemu do ludzkich serc.

Zanim jednak podjąłem trudną decyzję o tym szczególnym rodzaju zaangażowania się, byłem zwyczajnym, dość przeciętnym chrześcijaninem. Raczej wolałem zajmować miejsca gdzieś w tyle Kościoła. Jako dziecko bardzo krótko byłem ministrantem. Dochowywałem przykazań, jednak nie byłem szczególnie gorliwy. Trochę (na miarę moich możliwości) angażowałem się w budowę nowej świątyni. Jedyne, co - jak myślę- mnie jakoś wyróżniało, a o czym nie wiedział nikt poza moją żoną, to jakieś przedziwne wzruszenie, które nierzadko mnie ogarniało przy przyjmowaniu Najświętszego Sakramentu. Było to dziwne, bo pomimo, że jestem osobą trzeźwo stąpającą po ziemi, to niejako wbrew mojej woli, wzruszenie wyciskało łzy. Ponadto w głębi serca odczuwałem, że chciałbym jakoś zaangażować się w życie parafii czy Kościoła. I wtedy, od naszego księdza wikariusza otrzymałem propozycję, która mnie zaskoczyła. Powiedział, że decyzją Rady Duszpasterskiej proponują mi posługę nadzwyczajnego szafarza Komunii świętej. Ja wybuchnąłem śmiechem i nieco niegrzecznie odpowiedziałem, że myślałem, iż Kościół ma lepszy wywiad środowiskowy i wie, jakim niegodnym jestem człowiekiem do sprawowania takiej funkcji, a poza tym - przecież u nas nie brakuje kapłanów. Wtedy jeszcze tak naprawdę nie wiedziałem, kto to jest nadzwyczajny szafarz, miałem jedynie żywo w pamięci słowa mojego kolegi z Podhala, który stwierdził, że ludziom tam mieszkającym wprowadzenie tej posługi nie bardzo się spodobało. Widzieli na niektórych parafiach dużo księży, którzy mimo to chcą niejako wysługiwać się, w tak ważnej posłudze, świeckimi. Teraz wiem, jakim uproszczeniem było takie myślenie.

Kiedy wróciłem do domu zacząłem buszować po internecie w poszukiwaniu informacji na ten temat. Trafiłem na stronę, gdzie szeroko udowadniano, że taka posługa jest powadzona wbrew naszej wierze i woli papieży, a nawet Najświętszej Marii Pannie - co ma wynikać z Jej objawień. Wreszcie natrafiłem na stronę Archidiecezji Krakowskiej i przeczytałem dokumenty i listy dotyczące tej posługi. Jasno z nich wynikało, że pomoc w udzielaniu Komunii Świętej podczas Mszy Świętej ma być stanowiona w szczególnych i wyjątkowych okolicznościach, a nasza pomoc jest nade wszystko potrzebna chorym, którzy chcieliby przyjmować Pana Jezusa częściej jak raz w miesiącu. Wtedy zrozumiałem. Dobry Bóg udzielił mi wcześniej łaski przebywania z osobami ciężko chorymi, a nawet umierającymi. Już wtedy coś mnie do nich ciągnęło. Wtedy też mogłem im dać tylko dobre słowo i jakiś święty obrazek. Myśl, że teraz mógłbym takim ludziom zanieść samego Jezusa uradowała mnie, ale i przytłoczyła. Jakże ja, niegodny grzesznik, miałbym to robić. I co ludzie powiedzą - to były pierwsze myśli. Długo walczyłem sam ze sobą. Część moich bliskich jawnie się sprzeciwiała tym perspektywom. Usłyszałem między innymi słowa: "nie wychylaj się, nie wychodź przed szereg, co ludzie powiedzą, nie masz zdrowia, trzeba było zostać księdzem, przecież teraz masz rodzinę, itp."

W końcu poszedłem do księdza Proboszcza z moimi wątpliwościami i, wyznając swoje błędy młodości, poprosiłem go, aby znalazł kogoś bardziej godnego, bo ja nie czuję się na siłach. Powiedziałem mu również o moich lękach przed wystąpieniami publicznymi. Co do mojej młodości, Proboszcz, z sobie właściwym humorem powiedział, że nie stanowi to żadnego problemu. Powiedział także, abym nie odrzucał tej propozycji. Mimo to moje rozdarcie trwało długo. Czułem wyraźnie, że jest to rzeczywiście Wola Boża i nie mogę Jej odrzucić, jeśli Go prawdziwie kocham. Zrozumiałem, że tak naprawdę nikt nie jest godny i wystarczająco czysty, aby udzielać Komunii Świętej. Wiedziałem już, że tu nie chodzi o mnie, a o chorych, którzy czekają na Pana. Sam Jezus wyciągnął do mnie ręce. Jakże można odmówić, On przecież zna moje serce. Zrozumiałem, że nie ma względu na osoby. To nie ksiądz mnie wybrał, tylko On. W dniu, kiedy pierwszy raz usłyszałem tę propozycję od księdza wikariusza, jak co dzień, czytałem mojemu synkowi jedną stronę Biblii dla dzieci na każdy dzień roku. W tym właśnie dniu było mi dane przeczytać o młodzieńcach podążających do Emaus, a owa historia kończyła się słowami: "Wtedy mężczyzna wziął chleb odmówił błogosławieństwo i podzielił się nim z uczniami. Gdy na niego spojrzeli nagle go poznali. To ty! - zawołali. Wtem Jezus znikł im sprzed oczu." Na niedzielnej mszy usłyszałem ewangelię o celniku Zacheuszu siedzącym na sykomorze i wezwanym przez Jezusa, który chciał wejść do jego domu. Wiele miałem takich sytuacji, które wręcz wołały bym nie odmawiał. W tym czasie również "przypadkowo" natrafiłem na zdanie Josemarii Escrivy z książki pt. Bruzda: "Powtarza się scena z przypowieści o zaproszonych na ucztę. Jedni się boją, drudzy mają różne zajęcia, dużo jest takich ... bajek, głupich wymówek. Opierają się. Tak też im się powodzi; są zawiedzeni, bez chęci do niczego, znużeni, rozgoryczeni. Jakże łatwiej jest w każdej chwili przyjąć Boże zaproszenie i żyć w radości i szczęśliwie!". Te słowa wstrząsnęły mną, bo były jakby dla mnie napisane.

Kiedy wreszcie przyjąłem powołanie, spotkało mnie bardzo wiele życzliwości ze strony różnych ludzi. Kurs przygotowawczy był bardzo interesujący, prowadzony przez wspaniałych kapłanów - wykładowców. Poznałem na nim fantastycznych, oddanych Bogu ludzi. Wszystkim serdecznie dziękuję. Rekolekcje w Bystrej odebrałem jako totalne zbliżenie i oddanie się Bogu. Błogosławieństwo udzielone przez biskupa przypieczętowało moją nową drogę.

Kiedy idę do moich chorych z Jezusem obok serca, wtedy wiem, po co żyję. Niektórzy z nich przykuci do łóżka witają Go łzami wzruszenia. Miałem łaskę udzielić ostatniej Komunii Świętej osobie, która po kilku dniach zmarła - była to bliska koleżanka mojej nieżyjącej już babci. Czuję, poprzez Pana Jezusa, z tymi osobami mocną więź. Mój syn w tym roku przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej i w pierwszą niedzielę po białym tygodniu, przyjął Jezusa z moich rąk. Widziałem jak jego oczy płonęły szczęściem i niemal unosił się nad ziemią. Wszystkim tym, którzy teraz zastanawiają się czy podjąć się tej misji zdecydowanie mówię, że warto. Więcej się otrzymuje niż daje. Pomimo trudności moje życie duchowe rozwija się, nabiera nowej jakości i choć na słodkie owoce trzeba nieco poczekać, to już teraz wiem, że warto. Jego ciężar jest słodki i tylko On daje nadzieję na coś niewyobrażalnego. Życie wieczne. Nam trzeba tylko wypełnić Jego Świętą Wolę.

Tomek 
Niegoszcz, 15.07.2009 r.